DEMON
Polska/Izrael, 94 min.
Reż. Marcin Wrona
Dystrybucja: Kino Świat
W naszej kulturze o zmarłych źle się nie mówi. Co więcej, ten specyficznie rozumiany szacunek rozciąga się również na dorobek danej osoby – przynajmniej przez okres żałoby. Demon Marcina Wrony wchodzi do kin w niewygodnej atmosferze związanej z tragiczną śmiercią reżysera. Biada każdemu recenzentowi, który odważy się o filmie powiedzieć złe słowo.
A, niestety, jest o czym mówić. Zacznijmy od samego tytułu. Film reklamowany jako Demon z natury rzeczy przywoływać będzie diabelskie skojarzenia, sugerując historię jeżeli nie o widowiskowym opętaniu przez złe moce, to przynajmniej, metaforycznie, jakiś portret wybitnie parszywego indywiduum, tzw. zła wcielonego. W filmie Wrony faktycznie dochodzi do wcielenia się ducha zmarłej osoby w ciało jak najbardziej żywego pana młodego (Izraelczyk Itay Tiran, łudząco podobny do reżysera), ale z demonicznym opętaniem nie ma to nic wspólnego – ekranowy duch żydowskiej dziewczynki, który nawiedza weselników, nie ma złych zamiarów, i ogólnie w świecie filmu jest równie zagubiony, jak my podczas seansu ostatniego filmu Wrony.
Bo Demon to film, który cierpi na syndrom ciągłego niezdecydowania. Rozpoczyna się budowaniem atmosfery zagrożenia rodem z tanich horrorów i ten trop ciągnie przez dobre 40 min. obrazu. Ale im dalej w film, tym to dosyć schematyczne straszenie zza węgła zostaje wytracane na rzecz nawet niegłupiej obserwacji na temat polskich przywar – zgodnie z chlubną tradycją polskiego kina z weselem w tle. I w tym Wrona okazuje się najmocniejszy – wsparty dobrymi kreacjami Andrzeja Grabowskiego (ojciec-choleryk panny młodej) i Adama Woronowicza (powiatowy lekarz-alkoholik) – co naprawdę zasługuje na szacunek, biorąc pod uwagę poziom naszego kina weselnego, od Wajdy po Smarzowskiego. Jednak i ten farsowy sznyt z czasem w filmie ustępuje miejsca całkiem innemu tonowi: dosyć naiwnej refleksji na temat czasów, gdy Polacy i mniejszość żydowska potrafili żyć w zgodzie. Nie wiem, na ile ten scenariuszowy galimatias powodowany jest wymogami koprodukcyjnymi (film jest produkcją polsko-izraelską), ale efekt jest taki, że zaczynamy od horroru o duchach, a kończymy wspomnieniem o wielonarodowej wsi sielskiej, wsi anielskiej.
Nawet jeżeli ten rozjazd estetyk był zamierzony, ogląda się to nie tyle z lekką irytacją, co z narastającym poczuciem zobojętnienia. Temu wytracaniu tempa nie pomagają kiksy w postaci scen, w których główny bohater komicznie przemawia głosem zmarłej dziewczynki, czy też zwykłe błędy techniczne, gdy raz zmoczeni deszczem aktorzy w następnej scenie pokazują się całkiem susi. Zdjęcia stałego współpracownika Wrony, Pawła Flisa, są naprawdę ciekawe, ale takie błędy realizacyjne tylko przeszkadzają brać na poważnie świat przedstawiony w filmie.
Skoro już mowa o tzw. zawieszeniu niewiary – ja osobiście problem z zanurzeniem się w rzeczywistość Demona miałem ze względu na dosyć obcesowe przerysowanie leżące u podstaw jego świata. Wrona przez całą swoją karierę mentalnie pozostawał więźniem dosyć specyficznej wizji Polski: zarówno Moja krew (2009), jak i Chrzest (2010) karmiły się stereotypami o Polakach witających się kieliszkiem wódki, dla których relacja z kobietą jest tylko dodatkiem do głównego spoiwa patriarchalnej Polski, jakim jest męska przyjaźń. Demon powiela ten mało dzisiejszy schemat: wóda leje się strumieniami, kamraci kochają się tak, że niemalże spółkują, a kobiety cieszą się, jak ktoś je w końcu dopuści do głosu. Wszystko to każe zastanawiać się, w jakim świecie żyli twórcy przez ostatnich kilka lat, bo tak prymitywna wizja Polski ostatni raz była aktualna, gdy Władysław Pasikowski wprowadzał na ekrany drugie Psy.
Przekłamanie, przerysowanie, niezdecydowanie i ogólnie towar niezgodny z nazwą. Po trzech pełnometrażowych filmach kinowych Marcina Wrony, to autobiograficzna krótkometrażówka Człowiek magnes (2001) pozostaje jego najlepszym filmem (do zobaczenia tutaj). Ja reżysera zapamiętam jako autora tego energetycznego debiutu, a o jego ostatnim filmie zapomnę podobnie szybko, jak o opętanym panu młodym w filmie zapomnieli zapijaczeni weselnicy.
(3 x KLAPS! = przeciętny film)